Strony

Saturday, April 18, 2015

Friday, January 16, 2015

Santa Fe & Taos Pueblo (New Mexico)

Gdy M od czasu do czasu pyta, gdzie chciałabym zamieszkać w USA, dla żartu mówię, że w grę wchodzi tylko Aspen w Kolorado z jego luksusowymi rezydencjami dla największych bogaczy :) O, tak dla przykładu... przed chwilą znalazłam w internecie taki w sam raz domek - 7 sypialni, 7 łazienek, lokalizacja ok - za jedyne 65 milionów dolarów:) A tak naprawdę, to zgadzam się z M, gdy w odpowiedzi na to samo pytanie wymienia Nowy Meksyk, Arizonę i Kolorado. Lubimy górskie krajobrazy i te niezwykłe kolory nieba i ziemi.
W połowie grudnia zapadła decyzja, że Bożego Narodzenia spędzimy w otoczonym górami i położonym na wysokości 2100 m n.p.m. Santa Fe – w stolicy Nowego Meksyku, stanu zwanego inaczej Krainą Oczarowania (Enchantment Land). Marzyliśmy o przytulnym hoteliku, gdzieś w sercu pokrytego śniegiem miasteczka, gdzie moglibyśmy poczuć świąteczny nastrój. Krótko mówiąc: musieliśmy wyjechać z Teksasu, bo tu na południu nie ma co liczyć na śnieg. Ostatnie opady, po których miasto pokryło się białym puchem, miały miejsce w 1985 roku:) Na myśl o świętach w San Antonio wracało do mnie wspomnienie z dziecięcych lat, kiedy w świetlicy szkolnej namalowałam w roztargnieniu Świętego Mikołaja na zielonej trawie i przez to cały obrazek zmuszona byłam zatytułować "Mikołaj w ciepłych krajach".
W drogę wyruszyliśmy 23 grudnia, o całkiem wycieczkowej tj. wczesno-porannej godzinie, choć później niż ambitnie, lecz mało realistycznie założył M :) Po majowym roadtripie wiedzieliśmy już czym przywita nas zachodni Teksas. "Hulał wiatr i wiało nudą" jak podsumował to M. Czasem mijaliśmy wiatraki porozstawiane na połaciach pustej przestrzeni albo plantacje zebranej już bawełny. Wydostanie się z Teksasu jadąc z przepisową prędkością 75 mph trwa ponad 6 godzin. Im dalej na północny-zachód tym mocniej wieje, a drogę przecinają tumbleweeds – suche, turlane przez wiatr kule roślin. I naprawdę nic innego się nie dzieje. Dla zobrazowanie polecam scenę otwierającą film "Big Lebowski":


Gdzieś właśnie w takim posępnym krajobrazie przebiega granica między Teksasem a Nowym Meksykiem. Po dwóch godzinach jazdy od granicy między stanami dotarliśmy do miasteczka Roswell, gdzie jak wiadomo w lipcu 1947 r. rozbiło się UFO :) Nie widzieliśmy żadnych Obcych ani niezindentyfikowanych obiektów latających, za to skosztowaliśmy pysznych żeberek w sieciowej restauracji Rib Crib. Do Santa Fe zostało nam jeszcze około trzech godzin jazdy, z czego półtorej godziny jazdy po zmroku.
Zachody i wschody słońca w Nowym Meksyku... Niebo jest tam wielkim płótnem, na którym światło maluje delikatnymi pastelami w najpiękniejszych na ziemi odcieniach pomarańczu, różu i fioletu. Jak to było...? Oczarowanie...?


Na miejsce dotarliśmy wieczorem bez problemu odnajdując przy ulicy prowadzącej do centrum nasz hotelik, przyozdobiony na werandach czerwonymi papryczkami chili. Oblodzony parking, gdzieniegdzie resztki śniegu, mroźne powietrze,uśmiech na naszych twarzach, bo tęskniliśmy za zapachem zimy przez prawie cały grudzień! Rano połączenia przez skype z najbliższymi, bo u nich już przecież czas wieczerzy wigilijnej.. ech dla mnie to pierwsze w życiu a dla M już drugie święta poza krajem...Po rozmowie z rodziną, wymianie życzeń, poszliśmy na spacer w kierunku plazy (rynku).
O Santa Fe wiedzieliśmy już co nieco z przewodnika. To, jak na USA, bardzo stare miasto, ponad 400-letnie, w którym do dziś mieszają się wpływy indiańskie, hiszpańskie oraz oczywiście amerykańskie – to m.in. tutaj osiedlali się pionierzy, którzy szukali nowych terytoriów w ramach ekspansji na zachód.


Nasz hotel wpisywał się w charakterystyczny styl tutejszej architektury, z resztą żaden budynek nawet nie próbuje się z niego wyłamać, ze stacjami benzynowymi bez wyjątku. Architektura w Santa Fe nawiązuje do kultury Indian Pueblo - rdzennych mieszkańców Ameryki, którzy już setki lat temu prowadzili na tych półpustynnych terenach osiadły tryb życia, zajmując się hodowlą zwierząt, rolnictwem, tkactwem i garncarstwem. Życie w wioskach wyróżniało tę ludność na tle innych koczowniczych grup, co znalazło swój wyraz w nazwie całego plemienia, pueblo to z hiszpańskiego właśnie „wioska”, „wieś”. Można by powiedzieć, że Indianie Pueblo budowali całe osiedla, bloki, ponieważ wznosili wielokondygnacyjne domy, w których mieszkać mogło kilka rodzin. Miały one charakterystyczny kolor, dzięki wykorzystywaniu adobe – mieszanki cegły i słomy. Dzisiaj używa się za pewne nowocześniejszych materiałów, lecz każdy z powstających w centrum budynków może mieć tylko jeden z kilkudziesięciu akceptowanych odcieni brązu. Jednolitość zabudowań chronią tu ścisłe przepisy, ale co ciekawe, w dzielnicach poza centrum raczej nie wznosi się odbiegających charakterem obiektów. Sama, gdybym miała tu zamieszkać, chciałabym mieć dom z adobe, którego grube ściany zapewniałyby chłód we wnętrzu podczas średnio ponad 300 słonecznych dni w roku.


Przy niewielkim ryneczku, pod Pałacem Gubernatora, odbywał się codziennie mały targ indiański, gdzie Indianie różnych plemion (Pueblo, Navaho, Apache) sprzedawali swoje wyroby rękodzielnicze, głównie biżuterię i naczynia. Nie mogłam się zdecydować, co tak naprawdę mogło by mi pasować z biżuterii, dlatego na pamiątkę kupiłam mosiężną zakładkę do książki z turkusem osadzonym w srebrnym pierścieniu. Kamień nie znalazł się tam przez przypadek, przez Santa Fe przebiega szlak turkusowy. (Maciek wrócił z wycieczki z nową książką kucharską The Green Chili Bible, z przepisami wykorzystującymi meksykański przysmak: zielone chili. Oczywiście podczas pobytu spróbowaliśmy miejscowego green chili burgera oraz chili stew - bardzo rozgrzewającą zupę mięsno-papryczkową)
Nasz pierwszy spacer obejmował rynek z odchodzącymi od niego uliczkami, zwiedzanie muzeum Georgii O'Keeffe oraz przejście chyba najsłynniejszą ulicą w mieście - Canyon Road, gdzie mieści się ponad 80 malutkich galerii z obrazami i rzeźbami. To co czyni Santa Fe szczególnym miejscem to nie tylko architektura w kolorach ziemi, ale właśnie ogromny rynek sztuki. Miasto, od wielu stuleci multikulturowe a przez to troszkę egzotyczne, przyciągało jak magnes wszelkiej maści wyrzutków, ekscentryków i odmieńców. I zawsze witało otwarcie przybyszów, czy byli to hippisi w latach 70', zwolennicy New Age w latach 80', czy Tybetańczycy dekadę później. Nie trudno się dziwić, że specyficzna atmosfera tego miejsca sprzyja twórczości oraz ściąga w te rejony coraz większe rzesze artystów i kolekcjonerów z coraz dalszych zakątków świata. Santa Fe to ponadto największy na świecie rynek sztuki ludowej. W tym wielkim tyglu znaleźliśmy także sklep z polską sztuką ludową prowadzony przez siwego, uśmiechniętego pana, który spędził w Polsce kilkanaście lat i przez ten czas sprowadzał do Nowego Meksyku towary polskich artystów. Zapytany gdzie w Polsce podobało mu się najbardziej wymienił jakąś malutką miejscowość na Helu, Mazowsze oraz Zamość.


Wieczorem wróciliśmy ponownie na Canyon Road, żeby uczestniczyć w organizowanym corocznie 24 grudnia marszu Farolito Walk. Z rozgrzewającymi kubkami cydru w dłoniach przeszliśmy całą ulicę tam i z powrotem robiąc kilka zdjęć papierowym latarniom ozdabiającym budynki i ogródki. Delikatne światło włożonych do papierowych torebek świeczek to chyba jedyne co łączyło tę noc ze wszystkimi wieczorami wigilijnymi w naszym życiu.


W pierwszy dzień Świąt pojechaliśmy na jednodniową wycieczkę do Taos Pueblo – jednej z najbardziej znanych w Nowym Meksyku wiosek indiańskich, wpisaną na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Niestety korzystanie z jakichkolwiek urządzeń rejestrujących obraz i dźwięk było tego dnia surowo zabronione. W zamieszkanej od tysiąca lat wiosce odbywały się świąteczne uroczystości polegające na odprawianiu rytualnych tańców przez ubranych w tradycyjne stroje i ozdobionych kolorową biżuterią Indian Pueblo. Zaczęliśmy zastanawiać się, jak trudnym zadaniem w dzisiejszym świecie musi być zachowanie tożsamości kulturowej: ochrona wierzeń, przekazywanych z pokolenia na pokolenie odmiennych zwyczajów i tradycji, czy w końcu przetrwanie języka, którym posługują się tylko członkowie zamkniętej społeczności. W takich miejscach sama zaczynam tęsknić za tym co znam, za tym co składa się na moją tożsamość i świadczy o jakiejś przynależności.