Gdy M od czasu do czasu pyta, gdzie
chciałabym zamieszkać w USA, dla żartu mówię, że w grę wchodzi
tylko Aspen w Kolorado z jego luksusowymi rezydencjami dla
największych bogaczy :) O, tak dla przykładu... przed chwilą
znalazłam w internecie taki w sam raz domek - 7 sypialni, 7
łazienek, lokalizacja ok - za jedyne 65 milionów dolarów:) A tak
naprawdę, to zgadzam się z M, gdy w odpowiedzi na to samo pytanie
wymienia Nowy Meksyk, Arizonę i Kolorado. Lubimy górskie krajobrazy
i te niezwykłe kolory nieba i ziemi.
W połowie grudnia zapadła
decyzja, że Bożego Narodzenia spędzimy w otoczonym górami i
położonym na wysokości 2100 m n.p.m. Santa Fe – w stolicy
Nowego Meksyku, stanu zwanego inaczej Krainą Oczarowania
(Enchantment Land).
Marzyliśmy
o przytulnym hoteliku, gdzieś w sercu pokrytego śniegiem
miasteczka, gdzie moglibyśmy poczuć świąteczny nastrój. Krótko
mówiąc: musieliśmy wyjechać z Teksasu, bo tu na południu nie ma
co liczyć na śnieg. Ostatnie opady, po których miasto pokryło się
białym puchem, miały miejsce w 1985 roku:) Na myśl o świętach w
San Antonio wracało do mnie wspomnienie z dziecięcych lat, kiedy w
świetlicy szkolnej namalowałam w roztargnieniu Świętego Mikołaja
na zielonej trawie i przez to cały obrazek zmuszona byłam
zatytułować "Mikołaj w ciepłych krajach".
W
drogę wyruszyliśmy 23 grudnia, o całkiem wycieczkowej tj.
wczesno-porannej godzinie, choć później niż ambitnie, lecz mało
realistycznie założył M :) Po majowym roadtripie wiedzieliśmy już
czym przywita nas zachodni Teksas. "Hulał wiatr i wiało nudą"
jak podsumował to M. Czasem mijaliśmy wiatraki porozstawiane na
połaciach pustej przestrzeni albo plantacje zebranej już bawełny.
Wydostanie się z Teksasu jadąc z przepisową prędkością 75 mph
trwa ponad 6 godzin. Im dalej na północny-zachód tym mocniej
wieje, a drogę przecinają tumbleweeds
– suche, turlane przez wiatr kule roślin. I naprawdę nic innego
się nie dzieje. Dla zobrazowanie polecam scenę otwierającą film
"Big Lebowski":
Gdzieś właśnie w takim
posępnym krajobrazie przebiega granica między Teksasem a Nowym
Meksykiem. Po dwóch godzinach jazdy od granicy między stanami
dotarliśmy do miasteczka Roswell, gdzie jak wiadomo w lipcu 1947 r.
rozbiło się UFO :) Nie widzieliśmy żadnych Obcych ani
niezindentyfikowanych obiektów latających, za to skosztowaliśmy
pysznych żeberek w sieciowej restauracji Rib
Crib. Do Santa Fe zostało nam jeszcze
około trzech godzin jazdy, z czego półtorej godziny jazdy po
zmroku.
Zachody i wschody słońca w Nowym
Meksyku... Niebo jest tam wielkim płótnem, na którym światło
maluje delikatnymi pastelami w najpiękniejszych na ziemi odcieniach
pomarańczu, różu i fioletu. Jak to było...? Oczarowanie...?
Na miejsce dotarliśmy wieczorem
bez problemu odnajdując przy ulicy prowadzącej do centrum nasz
hotelik, przyozdobiony na werandach czerwonymi papryczkami chili.
Oblodzony parking, gdzieniegdzie resztki śniegu, mroźne
powietrze,uśmiech na naszych twarzach, bo tęskniliśmy za zapachem
zimy przez prawie cały grudzień! Rano połączenia przez skype z
najbliższymi, bo u nich już przecież czas wieczerzy wigilijnej..
ech dla mnie to pierwsze w życiu a dla M już drugie święta poza
krajem...Po rozmowie z rodziną, wymianie życzeń, poszliśmy na
spacer w kierunku plazy (rynku).
O Santa Fe
wiedzieliśmy już co nieco z przewodnika. To, jak na USA, bardzo
stare miasto, ponad 400-letnie, w którym do dziś mieszają się
wpływy indiańskie, hiszpańskie oraz oczywiście amerykańskie –
to m.in. tutaj osiedlali się pionierzy, którzy szukali nowych
terytoriów w ramach ekspansji na zachód.
Nasz
hotel wpisywał się w charakterystyczny styl tutejszej
architektury, z resztą żaden budynek nawet nie próbuje się z
niego wyłamać, ze stacjami benzynowymi bez wyjątku. Architektura w
Santa Fe nawiązuje do kultury Indian Pueblo - rdzennych mieszkańców
Ameryki, którzy już setki lat temu prowadzili na tych półpustynnych
terenach osiadły tryb życia, zajmując się hodowlą zwierząt,
rolnictwem, tkactwem i garncarstwem. Życie w wioskach wyróżniało
tę ludność na tle innych koczowniczych grup, co znalazło swój
wyraz w nazwie całego plemienia,
pueblo
to z hiszpańskiego właśnie „wioska”, „wieś”. Można
by powiedzieć, że Indianie Pueblo budowali całe osiedla, bloki,
ponieważ wznosili wielokondygnacyjne domy, w których mieszkać
mogło kilka rodzin. Miały one charakterystyczny kolor, dzięki
wykorzystywaniu
adobe
– mieszanki cegły i słomy. Dzisiaj używa się za pewne
nowocześniejszych materiałów, lecz każdy z powstających w
centrum budynków może mieć tylko jeden z kilkudziesięciu
akceptowanych odcieni brązu. Jednolitość zabudowań chronią tu
ścisłe przepisy, ale co ciekawe, w dzielnicach poza centrum raczej
nie wznosi się odbiegających charakterem obiektów. Sama, gdybym
miała tu zamieszkać, chciałabym mieć dom z adobe,
którego grube ściany zapewniałyby chłód we wnętrzu podczas
średnio ponad 300 słonecznych dni w roku.
Przy niewielkim ryneczku, pod Pałacem Gubernatora, odbywał się
codziennie mały targ indiański, gdzie Indianie różnych plemion
(Pueblo, Navaho, Apache) sprzedawali swoje wyroby rękodzielnicze,
głównie biżuterię i naczynia. Nie mogłam się zdecydować, co
tak naprawdę mogło by mi pasować z biżuterii, dlatego na pamiątkę
kupiłam mosiężną zakładkę do książki z turkusem osadzonym w
srebrnym pierścieniu. Kamień nie znalazł się tam przez przypadek,
przez Santa Fe przebiega szlak turkusowy. (Maciek wrócił z
wycieczki z nową książką kucharską The Green Chili Bible,
z przepisami wykorzystującymi meksykański przysmak: zielone chili.
Oczywiście podczas pobytu spróbowaliśmy miejscowego green chili
burgera oraz chili stew - bardzo rozgrzewającą zupę
mięsno-papryczkową)
Nasz pierwszy spacer obejmował rynek z odchodzącymi od niego
uliczkami, zwiedzanie muzeum Georgii O'Keeffe oraz przejście chyba
najsłynniejszą ulicą w mieście - Canyon Road, gdzie mieści
się ponad 80 malutkich galerii z obrazami i rzeźbami. To co czyni
Santa Fe szczególnym miejscem to nie tylko architektura w kolorach
ziemi, ale właśnie ogromny rynek sztuki. Miasto, od wielu stuleci
multikulturowe a przez to troszkę egzotyczne, przyciągało jak
magnes wszelkiej maści wyrzutków, ekscentryków i odmieńców. I
zawsze witało otwarcie przybyszów, czy byli to hippisi w latach
70', zwolennicy New Age w latach 80', czy Tybetańczycy dekadę
później. Nie trudno się dziwić, że specyficzna atmosfera tego
miejsca sprzyja twórczości oraz ściąga w te rejony coraz większe
rzesze artystów i kolekcjonerów z coraz dalszych zakątków świata.
Santa Fe to ponadto największy na świecie rynek sztuki ludowej.
W tym wielkim tyglu znaleźliśmy także sklep z polską sztuką ludową
prowadzony przez siwego, uśmiechniętego pana, który spędził w
Polsce kilkanaście lat i przez ten czas sprowadzał do Nowego
Meksyku towary polskich artystów. Zapytany gdzie w Polsce podobało
mu się najbardziej wymienił jakąś malutką miejscowość na Helu,
Mazowsze oraz Zamość.
Wieczorem wróciliśmy ponownie na Canyon Road, żeby uczestniczyć
w organizowanym corocznie 24 grudnia marszu Farolito Walk. Z
rozgrzewającymi kubkami cydru w dłoniach przeszliśmy całą ulicę
tam i z powrotem robiąc kilka zdjęć papierowym latarniom
ozdabiającym budynki i ogródki. Delikatne światło włożonych
do papierowych torebek świeczek to chyba jedyne co łączyło tę
noc ze wszystkimi wieczorami wigilijnymi w naszym życiu.
W pierwszy dzień Świąt pojechaliśmy na jednodniową wycieczkę do
Taos Pueblo – jednej z najbardziej znanych w Nowym Meksyku wiosek
indiańskich, wpisaną na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego
i Przyrodniczego UNESCO. Niestety korzystanie z jakichkolwiek
urządzeń rejestrujących obraz i dźwięk było tego dnia surowo
zabronione. W zamieszkanej od tysiąca lat wiosce odbywały się
świąteczne uroczystości polegające na odprawianiu rytualnych
tańców przez ubranych w tradycyjne stroje i ozdobionych kolorową
biżuterią Indian Pueblo. Zaczęliśmy zastanawiać się, jak
trudnym zadaniem w dzisiejszym świecie musi być zachowanie
tożsamości kulturowej: ochrona wierzeń, przekazywanych z pokolenia
na pokolenie odmiennych zwyczajów i tradycji, czy w końcu
przetrwanie języka, którym posługują się tylko członkowie
zamkniętej społeczności. W takich miejscach sama zaczynam tęsknić
za tym co znam, za tym co składa się na moją tożsamość i
świadczy o jakiejś przynależności.