Strony

Saturday, March 29, 2014

Part II: Arches Nat'l Park & Route 66

Po zwiedzeniu Doliny Monumentów wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy na północ, w stronę położonego w Utah Arches National Park. Na horyzoncie zaczęły pojawiać się góry, a krajobraz stawał się coraz mniej pustynny. Zatrzymaliśmy się na mały przystanek przy całkiem pokaźnej formacji skalnej, tworzącej wprawdzie łuk ale położonej jeszcze poza granicami Parku Narodowego. Tam spotkaliśmy tę samą azjatycką parkę, z którą rozmawialiśmy zaledwie kilka godzin wcześniej:)


Do miasteczka Moab, które stanowi bazę wypadową do parków narodowych Arches oraz Canyonlands, dotarliśmy "wg. planu" czyli późnym popołudniem. W drodze wyjaśnienia muszę napisać, że "plan" naszej wycieczki rodził się oczywiście na bieżąco, gdzieś po drodze na stacjach benzynowych i jak to zazwyczaj bywa z planami, co chwilę okazywał się zbyt optymistyczny i wymagał stałej weryfikacji :) Tak to już jest na wszelkich wyjazdach, że chciałoby się zobaczyć WSZYSTKO, ale najczęściej brakuje na to WSZYSTKO czasu. Skoro o wilku mowa, to w Moab zupełnie nie mogliśmy się połapać która jest godzina. Każde urządzenie elektroniczne w naszym motelowych apartamencie mówiło nam co innego. W ustaleniu co powinny wskazywać nasze zegarki pomogła nam  ostatecznie informacja, że po pierwsze, przeszliśmy w nocy na czas letni, a po drugie, znaleźliśmy się w strefie standardowego czasu górskiego. 
W Moab mieliśmy nareszcie czas na chwilę wytchnienia i odpoczynku od ciągłej jazdy. Po wymarzonym prysznicu w zaskakująco tanim, klasycznym, parterowym amerykańskim motelu poszliśmy na mały spacer wzdłuż drogi. Otoczone skałami Moab bardzo nam się podobało, weszliśmy do sklepów z pamiątkami i wyrobami indiańskimi, gdzie mierzyłam bardzo ładne, ręcznie szyte mokasyny i zastanawiałam się przez chwilę nad ich kupnem. Przypomniało mi się jednak, że pewnie z Teksasu przywiozę sobie do Polski kowbojki, więc już starczy tego obuwia:) Ze sklepu wyszliśmy z magnesem na lodówkę z napisem UTAH LIFE ELEVATED - nieoficjalnym sloganem stanu. No i usiedliśmy w restauracji na urodzinową kolację M. 


Na drugi dzień wstaliśmy raniutko i ponieważ nocleg w motelu nie obejmował śniadania, poszliśmy na poranną kawę do otwartej już od 7:00 kafejki. W środku mogliśmy się napić kawy z ekspresu (wow!), kupić wystawioną przy stolikach indiańską i biżuterię oraz... polski bursztyn. S k ą d w M o a b p o l s k i b u r s z t y n  ? o_O  Przed budynkiem stał pojazd wystylizowany na postać Złomka z disneyowskiej bajki "Auta". Każdy postać w tej bajce ma w prawdziwym świecie swój pierwowzór, ale jak dobrze pamiętam miasteczko które stało się inspiracją do powstania Chłodnicy Górskiej położone jest w północnej Arizonie, przy drodze 66, więc prawie na pewno nie było to Moab. Może po prostu na fali popularności bajki, właściciel kawiarni postanowił przerobić swojego starego Forda na postać Złomka :)


Park Narodowy Arches okazał się piękny i naprawdę kolejny już raz mieliśmy okazję zachwycić się przyrodą. Tym razem w zdziwienie wprawiały nas skały, ułożone przez naturę w formacje tworzące łuki i okna.


Dzień mijał tak szybko, a przed nami były jeszcze setki mil do pokonania przez zapadnięciem nocy. Koło godziny 15 musieliśmy już niestety myśleć o drodze powrotnej. Na szczęścia wracaliśmy inną trasą, która przecinała kawałek stanu Kolorado, dzięki czemu zobaczyliśmy znów coś nowego, ale trzeba przyznać, że  ciężko było znaleźć w sobie ten sam entuzjazm i siły co jeszcze 2 dni wcześniej. Postanowiliśmy jechać spokojnie, nie śpiesząc się, zmierzając od punktu do punktu. Opowiadałam M skąd znam każdą kolejną piosenkę, która znalazła się na naszym roadtripowym soundtracku, albo przynajmniej z czym mi się kojarzy. Jakoś trzeba było zabić czas i znaleźć tematy do rozmów, żeby nie usnąć za kółkiem. Noc spędziliśmy znów w okolicach Albuquerque.
Ostatniego dnia jechaliśmy najpierw na wschód, a potem odbijaliśmy na południe. Choć początkowo myśleliśmy, że nie możemy pozwolić sobie na żadną dłuższą przerwę, to jednak za bardzo nas kusiło żeby zjechać z autostrady i pojechać choć kawałek drogą 66. Wiadomo, że wolniej ale o ile ciekawiej!


Ostatnim ciekawym punktem, na zwieńczenie naszej wyprawy, był Cadillac Ranch w Amarillo - czyli położona przy drodze 66, utworzona w latach 70', instalacja wbitych w ziemię cadillaców, które od lat zamalowywane są sprayem przez każdego komu się to to tylko żywnie podoba!


Saturday, March 15, 2014

Part I: Grand Canyon & Monument Valley


Nasza pierwsza wycieczka poza granice Teksasu to był prawdziwy road trip...pięć dni jazdy, jedna płyta z kilkunastoma kawałkami (przesłuchana n ilość razy), cztery stany (Nowy Meksyk, Arizona, Utah, Kolorado) i w sumie pokonanych około 2.600 mil (ponad 4.000 km)!

Decyzja o wycieczce zapadła na niecałą dobę przed wyruszeniem w drogę. Wieczorem zdążyliśmy wrzucić rzeczy do prania, trochę się spakować, nagrać płytkę z muzyką, wydrukować mapy z google maps i mniej więcej określić gdzie uda nam się dotrzeć przy założeniu, że mamy pięć dni. Padło na Wielki Kanion czyli podróż na zachód. Rano kończyliśmy prasowanie, pakowanie, przyrządzanie kanapek i nie pozostało już nic innego jak tylko hit the road

Pierwsze godziny jazdy upływały szybko. Zachodni Teksas widziany z drogi to niezbyt ciekawe pustkowia i liczne pola naftowe. W Nowym Meksyku krajobraz stawał się coraz bardziej pustynny, a wzdłuż autostrady biegły tory kolejowe, po których jechały ciągnące się w nieskończoność pociągi towarowe. Widzieliśmy transport czołgów do pobliskiej bazy wojskowej. Na prostej po sam horyzont drodze mijaliśmy głównie ciężarówki. Zapadał zmierzch i była już pora na zmianę za kółkiem. Przyszła mi w udziale bardziej wymagające część trasy, bo ruch na autostradzie wzmagał się w miarę zbliżania się do aglomeracji miejskiej czyli do Albuquerque. Tam mieliśmy spędzić pierwszą noc, ale M zaproponował żebyśmy zjechali z autostrady do miejscowości Moriarty, przez którą przebiega legendarna dziś droga 66 (główna trasa, łącząca wschód Stanów z zachodnim wybrzeżem, zanim powstał międzystanowy system autostrad). Na bardzo długim odcinku, przebiegającym przez północy Teksas, Nowy Meksyk i Arizonę, droga 66  wije się wzdłuż autostrady, pojawiając się raz z lewej, raz z prawej strony, niczym cieniutka asfaltowa nitka. Dzisiaj stanowi tylko atrakcję turystyczną i przypomina o dawno minionych latach swojej świetności i dobrobytu w małych przydrożnych miasteczkach. Jakiś czas przed przyjazdem do USA przeczytałam świetną książkę Doroty Warakomskiej Droga 66 o jej podróży przez Stany, dlatego możliwość zobaczenia kawałka tej legendy na własne oczy wydawał mi się niesamowity. Miasteczko zwiedziliśmy szybciutko dopiero na drugi dzień po wczesnej pobudce. Zrobiliśmy kilka zdjęć neonów i graffiti nawiązującym do symboliki drogi 66 i ruszyliśmy w stronę Albuquerque i dalej a zachód. Ziemia miała już coraz intensywniejszy pomarańczowo-różowy kolor. Do Wielkiego Kanionu mieliśmy jeszcze około 6 godzin jazdy. Minęliśmy tabliczkę zakazującą podwożenia autostopowiczów z dopiskiem, że w pobliżu znajdują się zakłady karne (czyli ostrzegająca o realnej możliwość zabrania do auta psychopatycznego mordercy, który zbiegł  właśnie z więzienia). Przed oczami stanęły mi scenariusze wszystkich amerykańskich thrillerów, w których beztroska, jadąca na wakacje zakochana para  zabiera do auta nieznajomego, małomównego człowieka...


Na szczęście, na pierwszym przystanku w centrum turystycznym, zaraz po przekroczeniu granicy z Arizoną, zaopatrzyłam się w ogromną ilość broszurek, map i gazetek o atrakcjach stanu i skierowałam swoje myśli w przyjemniejszą stronę:)

Do Wielkiego Kanionu dotarliśmy wczesnym popołudniem i na południowej obręczy spędziliśmy całą resztę dnia do zachodu słońca. To miejsce jest najpiękniejsze wczesnym rankiem albo właśnie o zachodzie słońca, kiedy padające na skały pod małym kątem promienie ukazują przeróżne barwy skał. Niesamowite jest to, że to nietknięte przez człowieka dzieło potężnych sił przyrody jest jednocześnie tak ogólnodostępne dla wszystkich ludzi, niezależnie od wieku i sprawności fizycznej. Pod samą krawędź kanionu, do głównego punktu widokowego, można dojechać własnym samochodem (na miejscu można poruszać się tylko darmowymi autobusami zabierającymi wszystkich chętnych z jednego do drugiego punktu). Zeszliśmy z M kawałek ścieżką w dół, zejście w dół do samej rzeki i z powrotem w górę w ciągu tego samego dnia nie jest rekomendowane o czym informują liczne tabliczki (szczególnie latem kiedy łatwo się odwodnić i przecenić swoje siły). Wchodząc do góry, na godzinę przed zachodem słońca, minęliśmy trójkę młodych ludzi, którzy przeszli całą trasę z północnej obręczy kanionu. Dwie młode kobiety i młody mężczyzna. Na górze, czekając na autobus, te dwie kobiety położyły się ze zmęczenia na asfalcie i rozmawiały o tym jak dobrze już w końcu nie musieć iść. Przeszły pewnie sporo mil, ale same stwierdziły że trudno to ocenić, szczególnie gdy idzie się pod górę. Zazdrościłam im trochę, nie ma nic lepszego od tego poczucia satysfakcji z wyczerpującego wejścia na szczyt.


Po zachodzie słońca wróciliśmy do auta i ruszyliśmy w stronę znanej z westernów i reklam Marlboro, położonej na terenie rezerwatu Indian Navajo, Doliny Monumentów. Na terenie Parku Narodowego Wielkiego Kanionu obowiązywało duże ograniczenie prędkości z powodu przechodzących przez drogę łosi i jeleni. Sami widzieliśmy przynajmniej trzy, czujność M uchroniła nas przed zderzeniem z jeleniem który pojawił się nagle przed naszym samochodem. Jechaliśmy drogą nazwaną Desert View, ale niestety nie widzieliśmy zupełnie nic bo dokoła panowała kompletna ciemność. Noc spędziliśmy w miejscowości Tuba City, znanej z wydobywaniu uranu, w połowie drogi do Monument Valley. 


Dolina na żywo wygląda fantastycznie, formacje skalne można objechać ze wszystkich stron jadąc kilkunasto- milową trasą. Najlepiej mieć jednak auto terenowe albo z napędem na cztery koła. Przy wjeździe do doliny polecono nam jechać bardzo wolno i ostrożnie, ale i tak zdecydowaliśmy się zawrócić i nie przejechać całej trasy, bo po prostu szło to bardzo mozolnie.

Wszyscy robili sobie zdjęcia w tym samym miejscu widokowym, więc ustawiliśmy się w kolejce jako trzecia para. Przez nami były dwie azjatyckie pary, które nas strasznie rozśmieszyły swoimi sesjami zdjęciowymi. Młoda Azjatka z pierwszej pary, specjalnie na potrzeby zdjęć, wskoczyła w 10 cm szpilki ze świecącymi kamyczkami, a jej partner fotografował ją ze wszystkich możliwych stron. Druga para miała za to fajny pomysł na zdjęcie, który od nich za pozwoleniem podkradliśmy:)