Po zwiedzeniu Doliny Monumentów wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy na północ, w stronę położonego w Utah Arches National Park. Na horyzoncie zaczęły pojawiać się góry, a krajobraz stawał się coraz mniej pustynny. Zatrzymaliśmy się na mały przystanek przy całkiem pokaźnej formacji skalnej, tworzącej wprawdzie łuk ale położonej jeszcze poza granicami Parku Narodowego. Tam spotkaliśmy tę samą azjatycką parkę, z którą rozmawialiśmy zaledwie kilka godzin wcześniej:)
Do miasteczka Moab, które stanowi bazę wypadową do parków narodowych Arches oraz Canyonlands, dotarliśmy "wg. planu" czyli późnym popołudniem. W drodze wyjaśnienia muszę napisać, że "plan" naszej wycieczki rodził się oczywiście na bieżąco, gdzieś po drodze na stacjach benzynowych i jak to zazwyczaj bywa z planami, co chwilę okazywał się zbyt optymistyczny i wymagał stałej weryfikacji :) Tak to już jest na wszelkich wyjazdach, że chciałoby się zobaczyć WSZYSTKO, ale najczęściej brakuje na to WSZYSTKO czasu. Skoro o wilku mowa, to w Moab zupełnie nie mogliśmy się połapać która jest godzina. Każde urządzenie elektroniczne w naszym motelowych apartamencie mówiło nam co innego. W ustaleniu co powinny wskazywać nasze zegarki pomogła nam ostatecznie informacja, że po pierwsze, przeszliśmy w nocy na czas letni, a po drugie, znaleźliśmy się w strefie standardowego czasu górskiego.
W Moab mieliśmy nareszcie czas na chwilę wytchnienia i odpoczynku od ciągłej jazdy. Po wymarzonym prysznicu w zaskakująco tanim, klasycznym, parterowym amerykańskim motelu poszliśmy na mały spacer wzdłuż drogi. Otoczone skałami Moab bardzo nam się podobało, weszliśmy do sklepów z pamiątkami i wyrobami indiańskimi, gdzie mierzyłam bardzo ładne, ręcznie szyte mokasyny i zastanawiałam się przez chwilę nad ich kupnem. Przypomniało mi się jednak, że pewnie z Teksasu przywiozę sobie do Polski kowbojki, więc już starczy tego obuwia:) Ze sklepu wyszliśmy z magnesem na lodówkę z napisem UTAH LIFE ELEVATED - nieoficjalnym sloganem stanu. No i usiedliśmy w restauracji na urodzinową kolację M.
Na drugi dzień wstaliśmy raniutko i ponieważ nocleg w motelu nie obejmował śniadania, poszliśmy na poranną kawę do otwartej już od 7:00 kafejki. W środku mogliśmy się napić kawy z ekspresu (wow!), kupić wystawioną przy stolikach indiańską i biżuterię oraz... polski bursztyn. S k ą d w M o a b p o l s k i b u r s z t y n ? o_O Przed budynkiem stał pojazd wystylizowany na postać Złomka z disneyowskiej bajki "Auta". Każdy postać w tej bajce ma w prawdziwym świecie swój pierwowzór, ale jak dobrze pamiętam miasteczko które stało się inspiracją do powstania Chłodnicy Górskiej położone jest w północnej Arizonie, przy drodze 66, więc prawie na pewno nie było to Moab. Może po prostu na fali popularności bajki, właściciel kawiarni postanowił przerobić swojego starego Forda na postać Złomka :)
Park Narodowy Arches okazał się piękny i naprawdę kolejny już raz mieliśmy okazję zachwycić się przyrodą. Tym razem w zdziwienie wprawiały nas skały, ułożone przez naturę w formacje tworzące łuki i okna.
Dzień mijał tak szybko, a przed nami były jeszcze setki mil do pokonania przez zapadnięciem nocy. Koło godziny 15 musieliśmy już niestety myśleć o drodze powrotnej. Na szczęścia wracaliśmy inną trasą, która przecinała kawałek stanu Kolorado, dzięki czemu zobaczyliśmy znów coś nowego, ale trzeba przyznać, że ciężko było znaleźć w sobie ten sam entuzjazm i siły co jeszcze 2 dni wcześniej. Postanowiliśmy jechać spokojnie, nie śpiesząc się, zmierzając od punktu do punktu. Opowiadałam M skąd znam każdą kolejną piosenkę, która znalazła się na naszym roadtripowym soundtracku, albo przynajmniej z czym mi się kojarzy. Jakoś trzeba było zabić czas i znaleźć tematy do rozmów, żeby nie usnąć za kółkiem. Noc spędziliśmy znów w okolicach Albuquerque.
Ostatniego dnia jechaliśmy najpierw na wschód, a potem odbijaliśmy na południe. Choć początkowo myśleliśmy, że nie możemy pozwolić sobie na żadną dłuższą przerwę, to jednak za bardzo nas kusiło żeby zjechać z autostrady i pojechać choć kawałek drogą 66. Wiadomo, że wolniej ale o ile ciekawiej!
Ostatnim ciekawym punktem, na zwieńczenie naszej wyprawy, był Cadillac Ranch w Amarillo - czyli położona przy drodze 66, utworzona w latach 70', instalacja wbitych w ziemię cadillaców, które od lat zamalowywane są sprayem przez każdego komu się to to tylko żywnie podoba!
ten magnes to wiesz jak... ;)
ReplyDelete