Strony

Saturday, January 25, 2014

Fly the ocean in a silver plane

Po ponad 24-godzinnej podróży jesteśmy w San Antonio, w Teksasie! :) Dla kogoś, kto nie lubi latać samolotem, taka podróż z dwiema przesiadkami musi być prawdziwym wyzwaniem. A na pewno dla każdego jest męcząca, po pierwsze jest długa a po drugie wiąże się z ciągłym wyjmowaniem i chowaniem do kieszeni paszportu i kart pokładowych. Na szczęście tylko raz i tylko na krótką chwilę wydawało mi się, że wszystko zgubiłam :)

Przed  porannym wylotem spaliśmy tylko trochę ponad 2 godziny.  Po krótkim locie do Frankfurtu nad Menem czekaliśmy na lotnisku około 6 godzin na następny lot do Houston. Lotnisko we Frankfurcie jest bardzo duże i bardzo fajnie zorganizowane. Samoloty odlatywały non stop, ale na terminalach panowała spokojna atmosfera, jakby nikt się nigdzie nie spieszył i nie zgubił. Siedzieliśmy przy jednym z wielu darmowych, samoobsługowych ekspresów do kawy, czytaliśmy amerykańskie gazety, patrzyliśmy na samoloty kołujące po szarej płycie lotniska w zwykły, dżdżysty dzień. Byliśmy pewni, że prześpimy calutki czekający nas lot za ocean. Na pokładzie okazało się, że lot jest "empty", było tak niewielu pasażerów, że chyba każdy mógł mieć obok siebie wolne miejsce, no prawie business class w klasie ekonomicznej :) Gość przed nami leżał sobie wzdłuż na trzech siedzeniach:) Gdy samolot przebił się przez chmury, zaświeciło piękne słońce, niebo oczywiście było błękitne i taki piękny dzień towarzyszył nam przez następne 11 godzin rejsu :) Goniła nas noc, ale nie daliśmy się złapać. Ciężko zasnąć gdy ciągle jest dzień...


Słońce zaszło dopiero po naszym lądowaniu w Houston. Georg Bush Intercontinental Airport, mimo dobrze brzmiącej nazwy, nie zrobił na nas wielkiego wrażenia, ale kleiły nam się już oczy i zaczęłam marzyć o końcu tułaczki ;P Czekała nas rozmowa z imigration officer, jak się okazało, nic przyjemnego jeżeli w krótkim czasie ponownie przyjeżdża się do USA na kila miesięcy i potem długa kolejka do kontroli celnej bagażu. Podczas lotu do San Antonio można było się nawet nie odpinać, bo samolot podchodził do lądowania w niedługim czasie od wzbicia się w powietrze. 

Pozostał nam już tylko przejazd taksówką yellow cab, który był naprawdę miłym akcentem na koniec naszej podróży. Wiem, że Amerykanie są otwarci i rozmowni, ale gdy pan kierowca usłyszał, że jestem w Stanach po raz pierwszy, to opowiedział nam z wielką chęcią historię największego zabytku w SA - twierdzy Alamo związanej z walką o niepodległość Teksasu. Opowieść zaczął od czasów prekolumbijskich. Trzeba przyznać, że był z niego niezły storyteller. Spodobało mu się, że może nas czegoś nauczyć, wiec do końca kursu opowiadał nam jeszcze o kolonistach angielskich tzw. pielgrzymach ze statku Mayflower i to opowiadał, jak sam podkreślił, "prawdziwą historię której nie uczą w szkołach." Na pewno kiedyś napiszę posta o dumie i patriotyzmie Amerykanów i wtedy przypomnę tę historię o korzeniach amerykańskiego kapitalizmu. Ona jest chyba tutaj (w republikańskim Teksasie) bardzo ważna, M mówi, że słyszał  ją już tutaj opowiedzianą dokładnie w takim sam sposób :) 

Kierowca pomógł nam z wyjęciem bagaży, życzył nam wszystkiego dobrego i żebyśmy zostali w Ameryce na zawsze :) 

***


Stan Teksas znany jest także pod przydomkiem Lone Star State od stanowej flagi. Alternatywna nazwa jest tutaj bardzo często używana a mi posłużyła na nazwę bloga.

No comments :

Post a Comment