Niewiele jest rzeczy, które kojarzą mi się z Ameryką tak bardzo jak wyruszenie w drogę i pokonywanie dziesiątek, setek mil aż do zachodu słońca. Prawdziwą Amerykę widać dopiero poza miastem, na trasie. Wielkie przestrzenie, samotne skrzynki pocztowe na poboczach, rancza, bydło.
Początkowo na cel naszej pierwszej wycieczki za miasto wybraliśmy jedynie Fredericksburg - małe, malownicze miasteczko oddalone jakieś 60 mil od San Antonio, z szerokimi ulicami, hotelikami, rastauracyjkami, sklepikami, którego dzisiejszy charakter jest w dużej mierze wynikiem napływu na te tereny, w drugiej połowie XIX wieku, emigrantów z różnych europejskich państw, a w szczególności niemieckich emigrantów znad Renu. Od rana zapowiadała się piękna, ciepła niedziela, dlatego zdecydowaliśmy się wydłużyć naszą małą wyprawę i w pierwszej kolejności pojechać jeszcze dalej na północ, wgłąb krainy zwanej Hill Country, by dotrzeć do Stanowego Obszaru Przyrodniczego Enchanted Rock. Zwiedzanie miasteczka zostawiliśmy na koniec - jak się później okazało - jako przystanek w drodze powrotnej.
Pełne wzniesień, zboczy i pagórków Hill Country było niegdyś siedzibą plemion indiańskich - Apaczów, Tonkawów, Komanczów. To kraina, w której można liczyć na spotkanie pradawnej Ameryki, pozostałości świata z dalekiej przeszłości, w którym oddawano cześć i należny szacunek niezbadanym tajemnicom natury.
Enchanted Rock (Zaczarowana Skała) to jedna z największych na zachodzie USA formacji skalnych. Trudno mi określić, ile zajęłoby wejście na wierzchołek bez wszystkich przystanków na robienie zdjęć skałom, kaktusom i rozciągającym się wokół widokom, coraz dalej sięgającym horyzontu w miarę wchodzenia do góry. Strzelałabym, że mniej niż godzinkę! Warto było podejść te kilka kroków by móc spojrzeć, z pewnej wysokości, na Hill Country i złapać parę promieni słońca.
Nazwa skały związana jest z indiańskimi wierzeniami, zgodnie z którymi góra jest przeklęta / nawiedzona (ang. hounted). Legenda głosi, że Indianie z plemienia Tonkawa spoglądali na górę ze strachem, gdyż widywali płonące w pobliżu szczytu ogniska oraz słyszeli mruki i jęki, które miała wydawać z siebie góra. Apacze wierzyli, że górę zamieszkują niespokojne duchy poległych w walce wojowników. (klasyka ;) ) Dzisiaj naukowcy wyjaśniają, że legendy o „gadającej górze” wyrosły wokół zjawiska polegającego na kurczeniu się skały podczas bardzo chłodnych nocy następujących po ciepłych dniach, czego to odgłosy mają przypominać właśnie mruczenie, a oświetlona przez księżyc skała po deszczowym dniu miała świecić niczym światło ogniska dobiegające gdzieś z oddali.
Do miasteczka Friedricksburg przyjechaliśmy dopiero późnym popołudniem, gdy słońce już się kładło, zapewniając nam tym samym ulubione światło do robienia zdjęć. Niestety, z zachodem słońca (czyli koło godziny 18) zamykały się już sklepy z ubraniami czy rękodziełem, do których bardzo chciałam wejść. Udało mi się jednak powzdychać do pięknych, kowbojskich butów z kolorowymi, ręcznie wyszywanymi aplikacjami, w cenie od 100 do 500$... oraz do pełnych frędzli, skórzanych kamizelek (must have :) ). W sklepie z pamiątkami można było kupić dosłownie wszystko i jeszcze dwa razy tyle (na wszystkim elementy symboliczne Teksasu) flagi, kapelusze, książki kucharskie, atrapy broni, kieliszki, nie będę już dalej wymieniać.. Rozważałam zakup rękawicy kuchennej w kolorach flagi (niebieski, biały, czerwony) z napisem "Don't mess with Teksas" ale się powstrzymałam. Następnym razem. Jeszcze będzie czas na kupowanie pamiątek, jeszcze się nie wybieramy do domu!:) (Hill Country trzeba koniecznie odwiedzić na wiosnę, bo wzdłuż drogi rośnie mnóstwo dzikich kwiatów.) Musimy też zrobić sobie kiedyś zdjęcie przy znaku drogowym z tym sławnym hasłem! Fraza "Don't mess with Teksas" jest oficjalnym, chronionym prawem znakiem towarowym Teksańskiego Wydziału Transportu, wykorzystywanym od 1986 roku w ramach rządowej kampanii mającej na celu ograniczenie zaśmiecenia stanu samotnej gwiazdy. Slogan stał się już od tego czasu kultowy i trudno się dziwić:)
Po całym dniu na świeżym powietrzu byliśmy już trochę zmęczeni i bardzo głodni :) Knajpki i restauracje pozostały otwarte. Przed jedną z nich, na małej scenie, kliku starych kowbojów grało na żywo country dla turystów siedzących sobie przy rozstawionych na zewnątrz stolikach. Bardzo sympatycznie! Wielka szkoda, że zrobione ukradkiem muzykom zdjęcia okazały się rozmazane!
M dojrzał malutką pizzerię, serwującą pizzę typu Chicago Style. Przysięgam, była tak pyszna, jak tylko można sobie wyobrazić :) Po pizzy ruszyliśmy w stronę auta, wykonując ostatnie zdjęcia, ślicznie oświetlonym wystawom i fasadom budynków z kamienia wapiennego.
Wyglada awesome! Fajny reportaż z wycieczki :)
ReplyDelete